Z Mateuszem poznaliśmy się w pracy,
od samego początku w naszych rozmowach często pojawiał się temat
wędkarstwa. Obaj pochodzimy z niewielkich miejscowości, malowniczo
położonych, w sąsiedztwie rzek. Mateusz wychował się nad Wisłą,
ja nad małą Modrzejowianką dopływem Iłżanki. W rozmowach często
porównywaliśmy swoje doświadczenia i to, jak sami w dzieciństwie
dochodziliśmy do pewnych wędkarskich odkryć, jak chodziliśmy za
rybą często tygodniami i miesiącami nie widząc jej na kiju.
Zarówno jemu jak i mi, nikt nie pokazał jak wiązać haczyki,
jakich przynęt używać, na jakich miejscach szukać ryby. Dzięki
temu nasze doświadczenia były bardzo podobne, jednak ugruntowane w
zupełnie innym środowisku. W naszych relacjach, co raz częściej
pojawiał się temat wędkarstwa. Dowiedziałem się, że Mateusz ma
brata Jakuba z którym razem penetrowali, miejscowe łachy,
starorzecza i pobliskie zbiorniki. Tak powoli rodził się pomysł
wspólnego wypadu na ryby, żeby wymienić się doświadczeniami, no
ale przede wszystkim złowić jakąś konkretną sztukę.
Był rok 2012, późne lato, może
wczesna jesień… wspólnie z Mateuszem byliśmy na wyjeździe
służbowym w Terespolu, oczywiście głównym tematem jaki nas
absorbował w tym dniu było wędkarstwo. W rozmowie doszliśmy do
wspólnego wniosku, że pobliski Bug zawsze uchodził w naszym
wyobrażeniu, za dziki i pełen ryb. Późnym popołudniem wracaliśmy
z Terespola w kierunku Włodawy, kiedy na nawigacji obok drogi nr 816
w okolicy miejscowości Okczyn dostrzegłem snującą się rzekę,
niewiele myśląc zjechałem z trasy i po przejechaniu 150 metrów
polną drogą, znaleźliśmy się nad majestatycznym i tajemniczym
Bugiem. Nasza wyobraźnia w tym momencie oszalała… pierwszy odruch
- łapanie koników polnych, ciem i innych owadów, aby sprawdzić,
czy coś je pobierze z powierzchni wody. Tym bardziej byliśmy w
ciężkim szoku, kiedy po przepłynięciu kilkudziesięciu metrów,
wszystkie owady znikały pod wodą, a na lustrze zostawał tylko ślad
żerujących ryb. Słupki graniczne i widoczny białoruski,
przeciwległy brzeg Bugu tylko podkręcały nasze oszołomienie tym
miejscem. Nie zabrakło też miejscowego starego wędkarza, który na
swojej „Ukrainie” minął nas z wędką. To był ten moment,
kiedy w naszych głowach zapadła, jednoznaczna decyzja. Musimy tu
wrócić! Po powrocie zaczęliśmy planowanie.
W lipcu 2013 siedząc już w osobówce,
ja, Mateusz i Jakub zmierzaliśmy w kierunku Gnojna, na wcześniej
upatrzoną na google maps miejscówkę. Załadowani pod sam sufit,
woda, chleb, konserwy, ziemniaki, namiot, wojskowe materace i
oczywiście tyle sprzętu wędkarskiego ile zdołaliśmy zmieścić
do auta. Po dojechaniu na wcześniej ustalone miejsce, okazało się,
że klif jest bardzo wysoki, nie dojedziemy nad sam brzeg samochodem,
co było równoznaczne z poszukiwaniem innej łatwo dostępnej
miejscówki (jak się później okazało, znaleźliśmy tam dojazd
ale w 2018 roku :)) Czas nas gonił, było już mocno po 19, a my nie
mieliśmy planu. Każdy miał w ręku telefon z mapą i kombinował,
gdzie może być najlepsze miejsce. Wybraliśmy starorzecze Trojan
kilka kilometrów za miejscowością Zabuże. Piękny zewnętrzny łuk
Bugu i dodatkowo świetnie wyglądające na mapie starorzecze
napawało nas optymizmem. Po pojawieniu się na miejscu, znów nie
było kolorowo, na łuk rzeki nawet nie dotarliśmy, a na starorzeczu
miejscowi wędkarze obstawiali wszystkie możliwe miejscówki. Trochę
zrezygnowani, stwierdziliśmy, że jedziemy polną drogą jak
najbliżej rzeki, tak żebyśmy nie musieli nosić „gratów” zbyt
daleko. Muszę przyznać, że Ford Mondeo w sedanie, sprawdził się
jako terenówka idealnie. Powoli zapadał zmrok, auto zaparkowaliśmy
w niewielkiej niecce, w trawie przewyższającej samochód. Uprzednio
zatrzymywaliśmy się kilka razy aby szukać idealnego miejsca,
niestety… było późno, trzeba było się rozłożyć. Od rzeki
dzielił nas pas olszowego lasu i mały kanał, za plecami bezkres
nadbużańskich łąk i piękny zachód słońca... i miliony koników
polnych siadających na naszych nogach. Tak zaczęła się przygoda,
która trwa do dziś!
Nad brzegiem znaleźliśmy niewielki
skrawek równego terenu, gdzie postanowiliśmy rozbić namiot, pośród
drzew, dobre 200 metrów od samochodu. Po przeciwnej stronie rzeki, w
oddali, widać było zabudowania Mielnika. W międzyczasie
przygotowaliśmy miejsce na namiot, karczując trawę, połacie mięty
i „dziką porzeczkę”. Na przygotowanych czterech metrach
kwadratowych, rozbiliśmy namiot i rozpaliliśmy ognisko, jednak
uprzednio wędki zostały ulokowane na naszych stanowiskach. Rzeka w
tym miejscu nie była zbyt urozmaicona, tylko powalone drzewa dawały
nadzieje, że pod konarami kryją się jakieś ładne okazy. Wieczór
upłynął pod kątem łapania białej ryby i ogarniania obozowiska.
Do samej nocy, przygotowywaliśmy swoje obozowisko i tylko co jakiś
czas, dzwoniły dzwonki, sygnalizując, że krąp połakomił się na
kukurydzę.
Pierwsza noc minęła bezproblemowo,
lekka mżawka nie dawała się we znaki, nawet się wyspaliśmy.
Pierwszy wstał Jakub i ze spinningiem ruszył penetrować wodę
wzdłuż brzegu, kierując się na zachód, obławiał wszystkie
powalone drzewa, efektem było kilka niedużych okoników, które
szybko wróciły do wody.
Później wstał Mateusz i na końcu ja,
oni nauczeni spinningowania na Wiśle obławiali brzeg, czego efektem
był jeden wymiarowy szczupak, którego jak dobrze pamiętam złapał
Jakub. Ja nauczony tylko wędkarstwa spławikowego, zacząłem
stawiać pierwsze kroki w wędkarstwie gruntowym, stacjonowałem w
obozowisku i pilnowałem dwóch zestawów gruntowych. Krąpie brały
jak wściekłe, były zdecydowane i szalenie silne. Nie miałem
pojęcia, że ryby 20-30 centymetrowe są takie energiczne, świetna
zabawa i mega doświadczenie.
Kiedy dopadło nas pierwsze zmęczenie,
postanowiliśmy coś ugotować. Tu role od pierwszego wyjazdu
podzieliły się już na stałe, ja pilnowałem ognia i gotowałem,
Jakub z Mateuszem zajmowali się dostarczaniem opału. Na pierwszy
rzut, cebula duszona w kociołku. Kociołku własnej roboty... mocny
i ciężki garnek zawieszony przy pomocy łańcuszka na wcześniej
przygotowanej przez Jakuba konstrukcji. Może nie miało to wiele
wspólnego z survivalem, ale czuliśmy się wtedy jak władcy
puszczy. Ciekawe, czy ktoś z was wie jak smakuje duszona cebula?
8-10 posiekanych cebul, duszonych na
skwarkach z boczku, do momentu aż się totalnie rozpadną, na koniec
wbijamy 3-4 jajka i iście królewskie danie gotowe. Kurcze można
się tym najeść!
Ten smak – cudny, cebula jest
niesamowicie słodka i w ogóle nie przypomina w smaku tej świeżo
siekanej, która najczęściej wyciska łzy. Po zjedzeniu posiłku
nastąpił błogostan, który dopełniliśmy dwoma „zupkami
chmielowymi”.
Krótka drzemka i został wymyślony plan - co
będziemy robić przez cały dzień.
Pomysł zawodów spławikowych, padł
niemal jednogłośnie... uklejek w Bugu nie brakuje, koników na łące
jest zatrzęsienie... a przecież te uklejki będą potrzebne na noc
:) Dzień mijał dość leniwie, łapanie uklejek na koniki dawało
ogromną frajdę, a w momencie kiedy nuda wzięła górę wróciliśmy
do łapania na gruntówki.
Koniki - świetna przynęta powierzchniowa |
Na pięćdziesięciu metrach brzegu,
mieliśmy cztery stanowiska, które każdy z nas obławiał jednym
pickerem. Brania, raz się wzmagały, żeby po chwili znów ustać do
zera. Na liczniku, naszego wypadu, co rusz pojawiały się płocie,
krąpie i małe leszcze.
Popołudnie było pochmurne i ciepłe,
momentami było niemal parno. Na obiad po raz pierwszy, właśnie na
tym wyjeździe, zrobiliśmy „kociełek”, który stał się
tradycją i kultową częścią każdego wyjazdu. „Kociełek” to
zupa, gulasz... właściwie miszmasz, kiełbasa, boczek, cebula,
marchew, pietruszka, seler, por, kapusta, buraki, ziemniaki i
wszystko co nada tej potrawie dzikiego charakteru, podstawa to mięta,
pokrzywa, liść dębu i zielona szyszka sosnowa. Jednak swoje
zastosowanie znajdują tu wszystkie jadalne, znalezione wiktuały,
krwawnik, maliny, jeżyny, dzikie gruszki, często dla okrasy
pojawiają się grzyby. Wszystko mocno ugotowane, przyprawione
pieprzem ziołowym i solą. Nie ma dwóch takich samych „kociełków”,
każdy smakuje inaczej i jest niesamowicie pożywny.
Pokrzywy nadają niepowtarzalnego aromatu i smaku |
Krótki odpoczynek i każdy z nas
ruszył ze spinningiem, w poszukiwaniu drapieżnika. Co najmniej
godzina wędkowania, przyniosła zaledwie kilka małych okoni. Szybko
powróciliśmy do zabawy z białą rybą. Tu scenariusz z
przedpołudnia się powtórzył, co nasunęło Mateuszowi nowy pomysł
na danie, właściwie była to nowa odsłona, smażonej ryby. Płocie
i krąpie, które wcześniej stały, co najmniej godzinę w zalewie
cebulowej, obtoczone w mące pszennej, smażone na oleju rzepakowym.
Prymitywne, ale cholernie smaczne danie, okazało się kolejnym
obowiązkowym punktem naszych wyjazdów.
Dzień chylił się ku końcowi.
Bliżej wieczora, kukurydza na haczykach ustąpiła miejsca rosówkom
i pijawkom. Co ewidentnie spodobało się małym sumom. Największy
miał nieco ponad 60cm, nie udało się przechytrzyć żadnego
wymiarowego. Na brzegu cały czas płonęło ognisko, w międzyczasie
klasyk w postaci pieczonych ziemniaków, zagościł na talerzach.
Przygotowując się do nocnego odpoczynku, każdy z nas wybrał
przynętę na noc. Bracia wybrali rosówki i pijawki, ja postawiłem
na uklejkę. Siedzieliśmy jeszcze kilkadziesiąt minut, w oddali
było słychać nadchodzącą burzę i co chwilę jasny błysk
rozświetlał ciemne niebo. Zmęczenie wzięło górę, poszliśmy
spać.
Noc nie należała do przyjemnych,
około godziny pierwszej obudziła nas burza i totalna ulewa, burza
ustała, ale deszcz nie... Padało co najmniej do trzeciej, a nasze
wojskowe materace i wszystkie rzeczy leżące na podłodze, nasączyły
się wodą. Pomimo dość mokrej nocy udało nam się zdrzemnąć.
Jak zawsze z rana Jakub pierwszy wytoczył się z namiotu, kilka
minut po czwartej usłyszałem wołanie - Wiktor, coś masz na wędce.
Na co odpowiedziałem – to wyciągnij... Na początku Jakub miał
wrażenie, że to zaczep, jednak po krótkim holu, wędka zaczęła
pracować. Zarzucona była dość blisko brzegu, a ryba już jakiś
czas była zahaczona, więc nie było zbyt dużej walki, jeden mały
odjazd i ryba była tuż obok brzegu. Mateusz szybko chwycił
podbierak, ale chyba jeszcze spał, bo styl w jakim podbierał rybę,
bardziej przypominał łapanie motyli, ewentualnie grabienie liści
:) :) :) Zanim podbiegłem w siatce był piękny wymiarowy sandacz.
Mętnooki okazał się rybą wyjazdu, a ukleja okazała się trafioną
przynętą. Rybę zaliczyliśmy każdemu z nas :) bo każdy miał
swój udział w tym małym zwycięstwie.
Ryba wyjazdu |
O poranku Mateusz upolował
pięknego bolenia, a my z Jakubem znów kilka okoni. Dość
problemowe okazało się rozpalenie ogniska, wszystkie gałęzie i
trawa były przemoczone, jedynym ratunkiem okazała się spróchniała,
jeszcze stojąca brzoza, która dała nam sporo suchego opału, a jej
kora okazała się świetną rozpałką. Dzięki niej mogliśmy na
śniadanie znów ugotować „kociełek”. Na szczęście wyszło
piękne słońce i powoli suszyliśmy materace oraz podtopiony
namiot.
Pierwszy wyjazd dobiegał końca,.. nasze miejsce powoli
zaczęło powracać do wcześniejszego wyglądu. Tylko palenisko i
wydeptane ścieżki zdradzały, że jacyś pasjonaci byli tu zaszyci
przez jakiś czas. Zmęczeni, ale szczęśliwi, to chyba najlepsze
określenia, plan na przyszłość – musimy tu wrócić za rok!
Komentarze
Prześlij komentarz